Jedzenie

Oj, to ci dopiero temat!

Oczywiście mam na myśli to, co jedzą ludzie. Jeśli chodzi o zwierzęta, to roślinożercy spożywają badyle, a drapieżniki to wszystko, co nie zdąży uciec. Ludzie natomiast… oczywiście w miejskiej restauracji można zamówić cokolwiek. Są też fast foody. Ciekawsza jednak, choć mało urozmaicona jest dieta mieszkańców buszu.

Podstawą każdego posiłku jest N’shima, nazywana też w języku Bisa Uguali. Jest to taka klucha ugotowana na bardzo gęsto z mąki. Może być zrobiona z mąki kukurydzianej, ale bardziej klasyczna jest ta z prosa (w odmianie sorgo). Kłosy, albo bardziej kiście sorga przechowywane są w plecionych spichlerzach i młócone na potrzebę konkretnego posiłku. Potem zostają zmielone, albo raczej rozbite w drewnianych moździerzach, rzadziej starte na kamieniu, albo w młynie napędzanym z agregatu. Gotowane to jest bez żadnych przypraw aż do konsystencji przypominającej ciasto na posypki, tyle, że jest bardziej kleiste. Ugniecione w duże kluchy wyłożone jest na miskę i może służyć jednocześnie za spożywczy wypełniacz i sztućce zarazem. W normalnych warunkach narzędziem do jedzenia jest prawa dłoń (koniecznie prawa, bo lewa zarezerwowana jest ponoć do czegoś innego – nie pytałem do czego). Z miski nabiera się kawałek N’shimy, ugniata w dłoni w dowolny kształt, a potem można do tego przybrać kawałek mięsa, albo zielonego czegoś, albo zanurzyć w tłuszczu.

Częścią diety, choć rzadszą jest maniok, jadalne bulwy jakiegoś krzewu i słodkie ziemniaki. 

W wioskach najczęściej spożywanym zwierzęciem jest kurczak, albo gołąb.

Na płaskowyżu hodują też krowy i kozy, ale w Dolinie Luangwy tylko ptactwo. Każde inne bydlątko zwabiłoby wielkie koty. Rzadko spotyka się nawet psa, bo te smakują hienom. Ludzkie obejścia nie są niczym ogrodzone, dlatego te buszowe realia muszą być uwzględniane. A więc drób. Oczywiście zdarza się nieraz, że na misce pojawia się dziczyzna. W końcu zwierzyny jest tam w bród i zawsze coś się napatoczy. Niektórzy mieszkańcy pracują dla ośrodków safari, więc też mogą coś do domu przynieść.

Trudno powiedzieć ile posiłków Bisa dziennie spożywają, jednak menu jest zawsze takie samo. Nawet ta zielenina ugotowana na gęsto, na podobieństwo naszego szpinaku – zawsze taka sama.

Broń Boże nie należy pić wody, którą przyniesiono prawdopodobnie prosto z rzeki. Czysta i chłodna, ale bez wątpienia harcują w niej ameby i inne tajemnicze stworzenia. Woda tylko butelkowana, albo przepuszczona przez filtr z jonami srebra. Ta druga ma słodkawy posmak.

W rankingu smaków mięs afrykańskich zwierząt, na pierwszym miejscu jest Warthog, czyli poczciwa Pumba, guziec. Coś pomiędzy dzikiem, a wieprzowiną.

Podobno drugie miejsce zajmuje antylopa Elan. Kwestia smaku. Niezłe to, ale gdybym miał wybierać to postawiłbym na antylopę Kudu:

albo nawet Buszboka (też antylopa). Niezła była Impala, chyba najczęściej goszcząca na stole.

Do całkiem innej kategorii należy mięso bawoła. Taka dzika wołowina. Dobre, choć zależy jaka część bydlaka się trafi. Bisa lubią mięso które już trochę skruszało, a więc zaczyna śmierdzieć. Cóż, do odważnych świat należy, jednak spędzanie czasu w wychodku, w którym panują nieprzeliczone  stada much, nie należy do przyjemności. Nieźle natomiast smakuje krokodyl:

Mięso z jego ogona można by porównać do kurczaka, polewanego nad rusztem rybim tłuszczem. Tak smakował pieczony na grillu:

No i słonina… w sensie mięso słonia. Ma specyficzny posmak. Jedliśmy ponoć najlepszy kawałek pochodzący z nasady trąby. Trzeba było spróbować, ale drugi raz podziękowałbym, gdyby był jakiś wybór. Trudno opisać charakterystyczny aromat, który ktoś może lubić, ale trudno mi to sobie wyobrazić.

Jedzenie gotowane jest na dość prostej kuchni:

Jeżeli czytają to wegetarianie, pewnie oburzają się na nasze barbarzyństwo, ale zapewniam, że wszystkie wymienione tu mięsa, z wyjątkiem krokodyla, wytwarzane są z afrykańskich roślin.

Może jeszcze o rybie. Dwie konsumowaliśmy. Tiger Fish nad rzeką Zambezi. Strasznie oścista, ale smaczna. I rewelacyjna English Fish nad Jeziorem Tanganika. Te drugie kupiliśmy na targu nad jeziorem, za pośrednictwem zambijskiego księdza.

My zapłacilibyśmy dużo więcej niż miejscowy. Potem nad brzegiem w restauracji kazaliśmy sobie ten nabytek przyrządzić. Trzeba przyznać, że uczta to była.

Gdy idzie o owoce, to można je kupić w naszych sklepach. Papaja, mango, banany, avocado itp. egzotyczne przysmaki. Różnica taka, że te dojrzewające na słońcu są bardziej intensywne w zapachu i smaku, no i bardziej słodkie. Nie dostanie się też u nas bananów w różnych odmianach, których smaki rzeczywiście są bardzo różne.

Na kilka zdań zasługuje miód dzikich pszczół. Te afrykańskie słyną ze swej agresywności. Gniazda budują pod konarami baobabu, a więc są bardzo trudno dostępne. Kiedy już jednak pozyska się ich miód, to naprawdę palce lizać. Zwłaszcza, że odciśnięty, a nie wirowany, zawiera w sobie kawałeczki wosku i inne farfecle.

Na koniec słowo o piwie. W Lusace działa wielki browar produkujący dwa rodzaje złocistego napoju. Jeden nazywa się Castle, a drugi Mosi-oa-Tunya (tak jak wielki wodospad). Właścicielem jest to samo konsorcjum z RPA, które ma większość udziałów w browarze tyskim. Tak więc nie trzeba daleko jechać…

Raz skosztowaliśmy miejscowego tzw. piwa wytwarzanego z prosa. Jeden z księży powiedział, że… proszę, aby lekturę w tym miejscu przerwały osoby gastrycznie wrażliwe!!! … powiedział, że stara murzynka najada się mielonym prosem, potem zwraca to wszystko na sito i po odcedzeniu grubszych kawałków, ciecz wstawiana jest do garnka na siedem dni. potem można pić. Oczywiście wszystko to bujda, głupi żart, choć smak tego tzw. piwa mógłby wskazywać na tego rodzaju procedurę. Opowiadanie tej historii podczas konsumpcji wzmaga kulinarny efekt. Oj wzmaga!